Życie młodej mężatki napotyka różne przeszkody na swojej drodze... bo przecież nie może być za łatwo.

Zawsze kiedy przypomnę sobie, że ja - zagorzała przeciwniczka własnego zamążpójścia, jako zła obarczonego zagładą wszechświata - jestem żoną (i to bardzo szczęśliwą). Wysłuchiwałam przez lata tysiąca bzdurnych pytań od całej rodziny. Pytania, które w mniemaniu podobno spokrewnionych ze mną istot miały na celu wyplenienie niechęci do związków, były jak karmazynowy obrus rzucony przed byka. Nie da się przecież samotnej kobiecie przed trzydziestką nie zadać pytania: "kiedy będziesz miała faceta?". Hmmm... Odpowiedź w mojej głowie - "jakbym miała kryształową kulę, to bym nią w ciebie rzuciła". Rzucać nie muszę - mężczyzna w życiu jest, pojawił się znienacka jak spóźnione mpk, gdy ruszasz na następny przystanek. Płonne nadzieje całego żeńskiego kwiatu tej ziemi, że pytania gawiedzi umilkną, a życie wróci do normy. Zamieniasz ból głowy na ból ucha... Co gorsze? Ciężko ocenić. Jednak odkrywasz, iż obecność płci przeciwnej nie gwarantuje spokojnego spożywania serniczka u cioci na imieninach. Musisz przecież usłyszeć: "a kiedy zaręczyny?", po zaręczynach: "kiedy ślub?", a po ślubie "kiedy dziecko? dzieci? i nogi od krzeseł?"... W natłoku pytań, które sprawiają, że żałujesz braku ogólnej dostępności broni (albo właśnie zaczynasz rozumieć czemu właśnie tak jest!), myślałam, że kiedyś im się znudzi. Nic bardziej mylnego. Zastanawiałam się czasem, jaki jest cel zarzucania innych tego rodzaju zapytaniami, ale szczerze mówiąć przestałam. Bo walka ta w słusznym celu, ale jednak z góry skazana na niepowodzenie.