Wiele razy w życiu słyszałam od mojej Matuli "definicję" miłości. "Miłość jest jak biegunka*, przychodzi znienacka (* ocenzurowane, oryginalnie do rymu, kto zna ten wie, kto nie wie to może się domyśli). Zawsze bawiło mnie jak to mówiła. Niby trywialne, ale coś w tym jest. W zabawny sposób ludzie łączą się w pary. Co ich do siebie przyciąga? Chyba czasem sami nie wiedzą. Może ktoś zapytać: "co ja tam wiem?". No cóż - coś wiem. Również i mi zdarzyło się tkwić w związku, którego sens istnienia był równie słuszny co obecność bitej śmietany na wędzonej makreli. Zastanawiając się gdzie tkwił błąd, nie umiem podać jednoznacznej odpowiedzi. Miłość jest ślepa mawiają niektórzy. Zatem moja była ślepa, głucha i opóźniona w rozwoju. Nie ma się co czarować, że było inaczej. Pierwsze zauroczenie, pierwszy poważny związek. Początki jak zawsze pełne emocji, wzlotów i upadków. Tych drugich było stanowczo za dużo - to powinno dać mi już do myślenia. Jednak w amoku nic nie dociera, kiedy wydaje Ci się, że kochasz.

Z całą odpowiedzialnością po czasie mam odwagę powiedzieć, że bardziej chciałam być kochana niż byłam. Czemu tego nie widziałam? Bo młoda i naiwna byłam. Wydawało mi się, że tak musi być. Byłam przekonana, że każdy mężczyzna jest właśnie taki. Każdy biega boso w środku zimy po oblodzonym chodniku. Tak, tak - dobrze przeczytane. Co mogę powiedzieć o efektach takich przebieżek? Patrzysz i nie wiesz czy się śmiać, czy płakać. Liczysz na chwilową niepoczytalność partnera, ale jednak to tylko pomysły na bycie eko, trendy lub coś podobnego w sposób wołający o pomstę do nieba. Jednak nie będę czarować i przyznam się, że w strachu przed gwałtowną zmianą, zostaniem bez niego u boku i to potrafiłam sobie wytłumaczyć. Niewiarygodne? Też, tak myślę. Pomysłów na miarę biegu po lodowcu, było o wiele za dużo.

Niestety - strach przed samotnością jest jak potwór z szafy. Zastrasza i odbiera zdrowy rosądek. Niektórzy po takich związkach wmawiają sobie, że stracili fragment życia. Ja odbieram to zupełnie inaczej. Czasem w myślach śmieję się sama z siebie i swoich "wersji" wydarzeń dotyczących mojego związku. Z czasem za to przestałam być zła o to co było. Nie chciałabym w żadnym wypadku wrócić do niego i tamtych czasów. Jednak dzięki tym doświadczeniom odkryłam siebie. Obudziłam się pewnego dnia i stwierdziłam - nigdy więcej. To był przełom. Znowu chciałam poczuć się sobą. Nareszcie wiedziałam czego chce, a przede wszystkim czego nie chce. Pożegnałam maminsynka, z wybujałym ego i dojrzałością dwulatka. Odnalazłam siebie - niezależną, zdecydowaną i pewną siebie. Nabrałam dystansu. Zrozumiałam, że nie muszę być taka jak chcą inni. Znowu poczułam radość.