Po kilku latach pracy u "uroczych" prywatnych, rodzimych i zagraniczych przedsiębiorców, przyszedł czas na depresję zawodową. Sama zastanawiałam się skąd i czemu nagle zaczęło mi się wydawać, że nic nie umiem, a praca to jakieś brzemię nie do uniesienia w codziennym świecie. Od zawsze pracowałam z ludźmi, wiedziałam jak zorganizować czas sobie i innym, jednak jak na złość to nie załoga sprawiała problem, a sposób zarządania idący z góry. Właśnie dzięki temu "przemyśleniu", gdy opadły emocje, oczywiście ku mojemu zdziwieniu udało mi się rozwiązać zagadkę rodem z taniego escape room'u. Czemu tak? Otóż odpowiedź na moje pytanie okazała się banalna. To nie ze mną jest coś nie tak, ale ze światem nadętych pracodawców. Przedsiębiorczy czarodzieje rynku pracy, którzy dając Ci zatrudnienie, postanawiają nagle w naturalny dla siebie sposób, że umowa o pracę jest niczym cyrograf deklarujący oddanie ciała, duszy i całego czasu jakim dysponujesz. Jak przystało na człowieka wychowanego w tym kraju w kulcie pracy, ulegałam przeświadczeniu, że stan ten jest normalny. Nie wiem komu bądź czemu dziękować za obecność szarych komórek, które w każdym dniu buntowały się przeciw takiemu stanowi rzeczy. Wrzawa podnoszona w moim umyśle przez resztki zdrowego rozsądku (i nie ukrywajmy mojego Męża), zaowocowała zmianami pracy w różnych kierunkach, ale zawsze związanych z jedzeniem. Nie będę oszukiwać siebie i świata - tak, kochałam taką pracę. Czar i moja pasja pryskały wraz ze zderzeniem z rzeczywistością. "Zarabiaj grosze i zapomnij, że masz coś do powiedzienia" - takie hasło wykułabym nad większością prywatnych firemek. Wymagania jak do pracy w NASA, a płaca no cóż... jak na 1/4 etatu. Depresja murowana.

Pozostało pytanie co dalej...

Pierwsza myśl - na przetrwanie wybiorę korpo... Znajomi pracują i żyją, ja też przeżyję. Tak minęło prawie 10 miesięcy... Nadal zastanawiam się czemu i kiedy. Zderzenie pracy u "prywaciarza" z pierwszymi dniami w korporacji, co tu dużo mówić - Monty Python. Przegięcie w drugą stronę, ale z dwojga złego chyba lepiej w tą stronę. Dni mijały, a ja czułam się jak małpka w cyrku. Największy problem dnia - ekspres do kawy się popsuł. Co zrobić? Jak żyć? Dla osoby wychowanej w pracy, gdzie pracownik ma niewiele do powiedzenia, taki problem był jak pojęcia dotyczące czarnej materii - abstrakcyjne (odruchowo rozglądałam się za ukrytą kamerą). Mimo to, zapaliła się lampka w mojej głowie - "kobieto tylko spokój cię uratuje". Faktycznie uratował. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Jednak wreszcie nikt nie dzwoni do mnie o 23 z zapytaniem, czy mam analizę raportu (o którym zapomniano mi powiedzieć), o 7 rano, że śniadnie nie dojechało i milion innych dziwnych sytuacji o których mogłabym napisać opasłą książkę.

Jak pracować? Nie dać się... Im bardziej my akceptujemy rozwiązania skąpych i chciwych ludzi tym bardziej oni "w to idą". Wiem - strach przed utratą środków do życia jest ogromny i bardzo realny. Jednak życia, zdrowia i czasu nikt nam nie odda.