Wiele razy słyszałam w życiu powiedzienie: "Umiesz liczyć? Licz na siebie." Niestety, im człowiek starszy tym bardziej zaczyna rozumieć ten uroczy przekaz. Może się postarzałam i zaczynam mieć przemyślenia jak z taniej telenoweli. Zasadniczo, kto mi tego zabroni?

Od najmłodszych lat szukamy osób z którymi możemy spędzać czas. Znajomi ze szkoły, podwórka, osiedla i wielu innych miejsc. Zmieniamy miejsca, szkoły, miasta. Czy przyjaźnie z dzieciństwa mają szanse przetrwać? Wierzyłam, że tak. Teraz, nie zawsze jestem tego taka pewna. Wątpliwe stają się też przyjaźnie z dorosłego życia. 

W pięknym świecie marzeń zawsze widziałam siebie w dużym mieszkaniu bądź w domu. Miało być to moje miejsce, pełne rodziny i przyjaciół. Wyobrażałam sobie, spotkania w gronie najbliższych, śmiech, dobre jedzenie i radość. Na marzeniach się skonczyło. Jeszcze przed śubem mieliśmy szalone pomysły na kupno domu. Nie wiem, czy ktoś nad nami czuwa, ale opamiętaliśmy się. Nawet kiedy teraz to piszę przed oczami widzę nas oboje w pustym domu ganiających psa od pokoju do pokoju - bo coś trzeba robić.

Piętrowego domu z ogródkiem nie ma. Jest za to przytulne mieszkanie dla nas dwojga (i oczwiście diabła tasmańskiego). Pierwsze mieszkanie, które wybraliśmy razem. Zakochani oboje od pierwszych chwil, oboje wiedzieliśmy, że to nasze miejsce. Znaleźliśmy wszystko czego szukaliśmy - miejsce dla siebie, miejsce dla gości. Euforia urządzania była pochłaniająca. Udało się wszystko tak jak marzyliśmy. Nic czekać na gości.

Jak mówili w Shrek'u "to se jeszcze poczekasz". Życie jak zwykle weryfikuje wszystko. Rodzina pomimo, że kocha zawsze ma do Ciebie nie po drodze. Zaczynasz wierzyć, że odległość 60 km jest jak wycieczka na Atlantydę - szukasz, trafić nie możesz. O dziwo w drugą stronę nam zawsze udaje się odnaleźć bez specjalinych drogowskazów. I tak przestaliśmy próbować prosić o wizytę, zapraszać. Entuzjazm opadł, gościnna zastawa do lamusa.

Poddajesz się z rodziną - w głowie przetacza Ci się myśl - przecież są przyjaciele. Cóż... W tym przypadku porażka była równie spektakularna. Zostaliśmy jedną z niewielu bezdzietnych par, dodatkowo bez widoków na potomstwo - stajemy się niewygodnym towarzystwem.  Nagle tematy do rozmów przestają być ogólne. Szanujesz zmiany w życiu przyjaciół, jednak niestety tak jak oni nie rozumieją naszej sytuacji my nieodnajdujemy się w ich świecie. Gdyby tego było mało, w przykry sposób odkryliśmy że telefon urywa się gdy ktoś coś potrzebuje. Kiedy przestajesz być w pogotowiu na każde zawołanie i ośmielisz się powiedzieć "nie", nagle telefon milknie. Zabawne jak szybko okazuje się kto jest kim.

Wszyscy pędzimy, do końca nie wiem za czym. Zapominamy o kontakcie twarzą w twarz. Wygrywa internet, wirtualna przyjaźń - bo ja polubisz post to już jesteś najlepszym przyjacielem. Popatrz w listę znajomych, obserwujących itp. i zastanów się ile z tych osób pomogłoby w potrzebie. Szczerze wynik albo zaskoczy albo załamie.

Dlatego umiem liczyć. Na siebie i na Męża.