Prawie półtora roku temu postanowiliśmy z Mężem adoptować psa ze schroniska. Pomysł jak każdy w naszym wykonaniu zrodził się szybko, z czasem realizacji na wczoraj. Decyzja była ciężka. Z każdym obejrzanym zdjęciem byliśmy gotowi zabrać nie jednego, a co najmniej 100 psów (tu przydałoby się zaklęcie zmniejszająco - zwiększające z Harrego Pottera). Mimo tych wszystkich rozterek psa ostatecznie mamy jednego. Proces adaptacji do nowych warunków po obu stronach nie był najłatwiejszy. Nie obyło się bez szkoleń dla pupila. W trakcie trwania zajęć jednogłośnie stwierdzilśmy, że szkoli się właściwie opiekuna. W jakim celu? Dla zrozumienia natury i potrzeb czworonoga. Koniec, końców rodzina powiększyła się o przylepe nie z tej ziemi.
Historia niby prosta, ale z naszym psem nie może być normalnie. Czasem (rzadko, ale jednak) zdarza się, że zostaje sama w domu. Mąż dzielnie pędzi do pracy, a ja nadrabiam zaległości w domu. W trakcie jednego z takich dni poznałam nowe wcielenie mojego zwierza - diabeł tasmański. Myślałam, że poznałam już wszystkie, a tu taka niespodzianka. Wolny dzień jak przystało na prawdziwą kobiete - sprzątam. Pies w pozycji leżąco - leniwej, wodzi za mną oczami, ani myśli się ruszyć. Widok mocno znajomy i naturalny dla niego. Podkuszona nie wiem czym wpadam na genialny pomysł wyniesienia śmieci. Ssyp oddalony od drzwi wejściowych może dwa metry. Co może pójść nie tak? Okazuje się, że wszystko. Ja obładowana śmieciami, drzwi się uchylają - pies z drugiego końca domu rusza niczym torpeda na klatkę i wieje. Ucieka w tempie godnym diabła tasmańskiego na niższe piętra. Otrząsam się z pierwszego szoku, rzucam worki ze śmieciami gdzie popadnie i ze smyczą w ręku ruszam w pogoń. Spotykamy się dwa piętra niżej. Pies przyjmuje pozycję bliżej nie określoną, jak dla mnie w jego głowie pojawił się pomysł, że jak położy się płasko to uda mu się połączyć z podłożem. Próbuje namówić uciekiniera do powrotu - pobożne życzenie. Wołam, zachęcam - zero efektu. Poddaje się. W duchu pocieszam się myślą, że nie wpadliśmy na pomysł adopcji dużego psa. Oczami wyobraźni widziałam siebie próbującą unieść 30 kg owczarka. Na moje szczęście 15 kg jakoś da się podnieść i zabrać do domu. Gramoląc się po schodach do góry uświadamiam sobie absurd sytuacji. Ja na boso, w wyciągniętej koszulce i spodenkach dresowych, z gniazdem orlim zamiast włosów i popisukującym psem pod pachą, pod nosem przywołuje wszystkie panie lekkich obyczajów znane światu. W domu sajgon, rzucanie śmieciami jak popadnie nie było najlepszym rozwiązaniem. Odstawiam sprawce zamieszania na podłogę, zadowolona z akcji ratunkowej. W złości zaczynam pisać wiadomości do Męża, dzwoni. Telefon z dwóch powodów - po pierwsze żeby uniknąć laboratów, po drugie - zna mnie i wie, że jedyny sposób na mnie to dać mi się wygadać. Zatem gadam jak najęta. Opowiadam teorie spiskowe. Zadaje pytania na które nie da się odpowiedzieć kobiecie w emocjach. Czemu to mnie to stworzenie robi takie numery? Sama sabie odpowiadam: "nie znosi mnie jak nic". Na co Mąż ze stoickim spokojem odpowiada: "badania dowodzą, że zwierząta nie posiadają takich zdolności". Wzdycham ciężko - ja wiem swoje i już.
Fakt pozostaje faktem, prędkość ucieczki dorównała prędkości diabła tasmańskiego z kreskówki z dzieciństwa.